środa, 11 stycznia 2012

Trans w Transylwanii

Drogi Pamiętniczku

Dziś do Ciebie przemówię dwu głosem. Różowy to ja we własnej osobie, a czarny to Iza w moim  blogu. Chcę zaznaczyć, że nie będę cenzurował Izy tekstu. najwyżej poprawię drobne blędy;P.

Poproszona o sprawozdanie, piszę je z niemałym opóźnieniem, rankiem, 6 stycznia, a więc w dzień, w którym ortodoksyjni prawosławni obchodzą wigilię Bożego Narodzenia, a katolicy święto Trzech Króli.(tak sprawa ma się z Prawymi ludźmi w Polsce, Rosji, Mołdawii i nie wiem, gdzie jeszcze, ale w Rumunii Prawi obchodzą razem z Katolami)
Wracając jednak myślą do grudniowego tygodnia, chyba najbardziej dynamicznego i spontanicznego w całym moim życiu, powiem najpierw, że było zajebiście, a potem to rozwinę. A więc było zajebiście: na tyle, że nie pamiętam za wiele z tego, cośmy tam zwiedzali, szersze miejsce w mym umyśle zajmują raczej wrażenia z podróży. Ale od początku.

Zapakowałyśmy się z Edą w pociąg do Krakowa, stamtąd do autokaru do Budapesztu, a stamtąd już tylko 8 godzin do Cluj-Napoki. A więc świetnie, jesteśmy na miejscu. Łukasz zgarnął nas do tramwaju(chciałem tylko powiedzieć, że Iza jest do bólu szczera mówiąc, że nie pamięta c się działo, bo my jechaliśmy autobusem, a nie tramwajem), którym  dojechaliśmy do jego mieszkania w akademiku, w którym ciężko o jakiekolwiek sztućce, a zamiast kubka używa się słoika. Ale tam. W Kluż (ta Polska pisownia ojojoj Cluj Napoca tej a nie Kluż Ganki) spędziliśmy na dobrą sprawę jeden dzień (zwiedzanie centrum i cerkwi), jeden wieczór (w pubie ze znajomymi Łukasza) i jedną szaloną noc w meliniarskiej dyskotece (między pubem a dyskoteką ekscesy typu poruszanie się na boso po mieście – w wykonaniu Łukasza rzecz jasna:P). Po kilku godzinach snu w pokoju Eriona (o dzięki ci za gościnę!) – zaprzyjaźnionego Albańczyka, ruszyliśmy łapać stopa do Sibiu. W momentach kryzysu popijaliśmy rum (nie rumuński – przywieziony z Polski), ale po godzinie ktoś się zlitował i zabrał nas do celu.
Ten wyjazd zresztą głównie kojarzyć mi się będzie z jazdą na stopa i spaniem po kilka godzin w miejscach nie do końca wcześniej przewidzianych. Chciałem nadmienić, że dwa noclegi załatwił Łukasz przez couch surfing dzięki dobrodzieje. Niech wyrażę swą wdzięczność tym wszystkim panom, którzy odważyli się zabrać naszą trójkę tu i ówdzie, choćby i żaden z nich miałby się o tym nie dowiedzieć: Multumesc!
Wracając: Sibiu.
Po zwiedzeniu centrum miasta, zapakowaliśmy się do samochodu Mihaiła (a tu mamy piękne skrzyżowanie Michała z Mihail) z coucha („Jestem zawalony robotą, ale jak się zbierze ekipa, mogę chlać do rana”), który uraczył nas kolacją, a potem zabrał do dwóch pubów i częstował różnymi dowcipami. Niestety słabizna naszego angielskiego nie pozwoliła nam wyłapać wszystkich point, ale niech dam wam namiastkę tego, co zrozumieliśmy: „Twoja Stara ogląda filmy porno bo myśli, że na końcu się pobiorą.”
Następnego dnia wzięliśmy dajrekszyn (polish english na dobre zaczął nas opanowywać) do Brasov, gdzie nie mieliśmy noclegu. Po obejrzeniu kilku kościołów (kolejnych!) poszliśmy na pizzę, a potem do pubu, w którym zamierzaliśmy przeczekać do rana. Jako że jednak przysiadłam się do stolika chłopaków grających w jakiś quiz i udało mi się zdobyć ich sympatię, to potem dwóch z nich zaopiekowało się nami: Alex i Mihai, którzy oprowadzili nas po mieście, serwując takie ciekawostki, jakich nie ma w żadnym przewodniku, zaprowadzili na karaoke i grzane wino, a potem spontanicznie pojechaliśmy do Mihaiła przespać się kilka godzin, by stamtąd jechać do Sinai: obejrzeć zameczek, kupić niepotrzebną kamizelkę za 12 euro i pojechać do Targu Muresz, gdzie spaliśmy u dziewczyny z coucha.
Streszczając kolejne dni: była to wizyta w Sigoshoarze, średniowiecznym grodzie, który zamieszkiwał przed laty Drakula, oraz jeden dzień w Budapeszcie, gdzie zdarzyło nam się spać na stacji metra (pełen wypas: ławki na długość ciała, podgrzewane podłogi). Oprócz tego oczywiście podobało nam się jednak kilka innych rzeczy: centrum, restauracja, gdzie zjedliśmy tradyszynal dysz i Węgier, który zabrał nas na free disco.

Podsumowując:
- nie opisałam tej wycieczki nawet w połowie
- Rumunia wcale nie jest taka biedna (mają radia na przystankach i taksówki zamiast nocnych tramwajów – a więc się wożą)
- to dobry teren na znalezienie przyszłego męża (jeśli kto gustuje – tak jak ja - w nierecesywnych genach)
- zabiłabym za jeszcze jedno użycie słowa „modernizm” albo „zabytkowy monastyr”
- dobrze, że ta przygoda nie trwała dłużej, bo byliśmy blisko skończenia jako żule

To byłam ja – Iza,
from Polend łyf law

PS Nie wiem, czy nasze Rumuniątko wszystko opublikuje, bo to w końcu jego blog, więc jeżeli za mało pikantnie, wiecie, że to wina jego cenzury :D Dla złaknionych, podsyłam jeszcze reportaż zdjęciowy na moim facie: http://www.facebook.com/media/set/?set=a.335059196512809.86866.100000261959208&type=1


Chciałem tylko dodać, że  wracając z Buda do Cluj odwiedziłem Oradea. Chciałem przestrzec przed podróżowaniem na stopa na Węgrzech. Czeka się długo, ale spotkałem dobrych ludzi. Jeden kupił mi jedzenie, a inni zaprosili mnie do siebie. W ramach ciekawostki powiem, że kiedy wróciłem do Cluj w poniedziałek rano. Z Oradea do Cluj jechałem pociągiem. Wrzuciłem grajkowi kaskę, a on mi powiedział : "You are the best. You are Romanian in future/ Jesteś nalepszy. Będziesz Rumunem"

Serdecznie dziękuję Izie za przejmującą relację ze wspólnej wyprawy. Podróżowanie z dziewczynami było czystą przyjemnością. Jeśli kogoś ten post zachęcił do odwiedzenia  mnie to zapraszam, albo gdyby komuś spodobały się moje koleżanki to mogę dać numer.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz